Poniedziałek, ten magiczny dzień, który dla niektórych symbolizuje początek a dla innych wręcz koniec, choć może nie trzeba, demonizować aż tego dnia to jednak większości z nas nie kojarzy się za miło, bo rozpościera przed sobą aurę pięciodniowej walki o przeżycie w miejskiej dżungli.
Młodzi ludzie wbrew często błędnym założeniom nie żyją tylko od weekendu do weekendu, a co za tym idzie, dni robocze traktują jak smutny obowiązek. Niestety przyczyna często tkwi często w zapyziałym szkolnictwie, a potem w rynku pracy. Bo jak już kiedyś mówiłam, po ukończeniu studiów wcale nie otwierają się drzwi do kariery, choć udaje się, nielicznym to jednak dla pozostałych jest praca na etaciku za najniższą krajową. Może dlatego mit poniedziałku jako smutnego obowiązku tak od podatku mas denerwuje.
Nie wiem, czemu tak się dzieje, ale poniedziałek powinien kojarzyć się nam z nowymi szansami, a nie początkiem pięciodniowej walki z samym sobą. A dlaczego, bo nikt nas tego nie nauczył, często obserwując, naszych rodziców widzieliśmy radość na ich twarzach w weekendy natomiast zmęczenie po każdym dniu pracy, podświadomie stwierdziliśmy, że poniedziałek to najgorszy dzień tygodnia.
Innym powodem, dlaczego nie lubimy poniedziałków, wiecie, kiedy wszystko się zaczyna, nowe plany postanowienia, oczywiście, że w mikroskopijnym nowym roku, a mianowicie poniedziałku. Dlatego właśnie nie cierpimy tego dnia, bo kojarzy nam się z przegraną niedotrzymaniem samemu sobie obietnicy, bo większość tych postanowień nie przetrwa dłużej niż do środy.
Poniedziałek kojarzy nam się z końcem wolności, zakazów, obowiązków, imprez luzu, ale za to zapowiada pięciodniowy okres wytrwałej pracy, wstawania o świcie, stresu.
Syndrom poniedziałku atakuje wszystkich, od które dzieci półprzytomne są ciągnięte do szkół i dorosłych, którym trudno zmobilizować się do pracy.
Ewa Kalina.
Prześlij komentarz